Rok 2013. Londyn - Chicago.
Wspominam...
"Wszystkich zgniłych sumień cmentarz
Ciemna strona ludzkiego serca
Nie wielu dotrzymuje tempa
Jestem z Tobą, wyciągnięta ręka"*
Duży budynek.
Wielka budowla, tak dużo pomieszczeń, parę łóżek w czterech ścianach. Uwięzieni tu ludzie, niby dla własnego dobra. Obcy ludzie gapiący się bez wstydu. Ciągle mija kogoś nowego. Przypomina sobie krzyki i płacz. Panikujące osoby, które bezradnie biegają w kółko. Od sali do sali. Chcą pomóc, ale nie zawsze im to wychodzi. W jego przypadku nie wyszło. Zawiedli go. Nie uratowali...
Rażące światło.
Za jasno, to bije po oczach, sprawia paraliżujący ból. Cierpi psychicznie, to gorsze niż tortury. Takiego bólu się nie zapomina. Nie wie gdzie podziać spojrzenie, jego oczy błądzą po korytarzu, widać w nich przerażenie. Gubi się, nie może odnaleźć. Chce wyjść, ale nie może, nie dziś, nie zawiedzie. Dziś tu jest po to aby zwyciężyć. Musi wytrzymać.
Białe ściany.
Przemierza korytarze z zaciętą miną, idzie pewnym krokiem. Nie może pokazać, że się boi, nikt nie może wiedzieć, iż ogrania go panika. Nie chce uwolnić małego, skrzywdzonego chłopca, który żyje w głębi jego spieprzonej duszy. Już nie będzie szlochał, nie będzie, nie może. Musi udawać, że sobie razi. To jest jego broń, jego linia obrony. Tylko tak może utrzymywać się na polu walki, przy życiu.
Błędne koło.
Nienawidzi tego miejsca, nie ukrywa tego, nie chce tu być, nigdy nie chciał. Pamięta jak tu trafił po raz pierwszy. Zupełnie sam, bez nikogo, zdany na siebie. Był wystraszony i roztrzęsiony, panika innych ludzi jeszcze bardziej go niepokoiła. Ale nikt mu nie pomógł... A potem się dziwią, że jest jaki jest. Tylko patrzyli z litością na niego, a on nie chciał litości, chciał pomocy. Teraz... Teraz już tego nie potrzebuje, ale te wspomnienia bolą.
Za wiele obrazów z przeszłości zalało jego umysł, widział to wszystko jeszcze raz. Słyszał głosy w głowie. Stanął, nie miał siły iść dalej. Musiał się zatrzymać, odsapnąć. Oparł się o ścianę ciężko dysząc. Podparł się rękoma o swoje kolana, które niezauważalnie drgały. Jego sylwetka była pochylona do przodu, zgarbiona. Zacisnął szczęki z całej siły próbując się uspokoić. Wyrzucić z głowy niechciane wspomnienia. Jego nogi lekko drżały, zmusił swoje ciało do opanowania, udało mu się to z trudem. Ale kontrolował się, na razie, nikt nie wie co się może stać. Warknął zły na siebie, że znów przegrywa walkę z przeszłością, że nie daje rady, traci panowanie nad zaistniałą sytuacją, iż wszystko wymyka się spod jego władzy, która już i tak jest słaba, zawsze była. Walnął pięścią w ścianę i niemal pobiegł przed siebie. Wyłapał jeszcze współczujące spojrzenia ludzi, którzy tak na prawdę gówno wiedzieli. Wpadł do sali, przed którą stali Esme i Carlisle. Edward nawet nie zwrócił na nich uwagi, nie chciał, czuł się paskudnie z tym jak ich traktował, ale nie chciał przepraszać... Może się bał, że mu nie wybaczą, on by sobie nie wybaczył. Przypomniała mu się scena przed paru laty. Prosił ciocię i wujka aby go naprawili, mówił to ze łzami w oczach, wtedy się ich nie wstydził. Te małe przeźroczyste kropelki go wyzwalały, nie obawiał się pokazać jakim był słabym, małym chłopcem. Nadal taki jest, ale... Ukrywa to w masce wyrachowanego sukinsyna, choć chciał to zmienić... Nie raz... Nie miał po prostu siły i odwagi. Był tchórzem. A wtedy... Po jego prośbie wszedł do łóżka cioci i wujka. Wtulił się w Esme i płakał. Carlisle głaskał go po plecach. Ale on i tak nie mógł się uspokoić. Poprosił ciocię o to aby zaśpiewała mu kołysankę, wiedziała którą, zrobiła to. Chłopczyk zasnął w jej ramionach. Edward potrząsnął głową. "Teraz już nie jestem małym chłopcem.". Tak, teraz już nie jest małych chłopcem. Jest osiemnastoletnim, samotnym ojcem. Kate wyrzekła się już praw rodzicielskich. Stał za drzwiami, w małej sali, pod ścianą zobaczył inkubator... Coś się w nim poruszało. Podszedł w tamtą stronę niepewnie. I zobaczył ją. Zobaczył swoją małą kruszynkę, nikłe światło w tunelu. Jego niewidzialne kajdany spadła z nadgarstków i pozwolił sobie zrobić kolejny krok do przodu. Tak niewielki, ale jednak... Widział swoją nowo narodzoną nadzieję. Zrobił następny krok, spojrzał na inkubator. W środku, otulona różnymi kocykami, leżała. Miała otwarte oczy, jego oczy, tak samo przenikliwie zielone ze złotymi plamkami. Tyle tylko, że jej spojrzenie nie było przepełnione strachem, bólem, cierpieniem, nienawiścią, tęsknotą, a zarazem obojętnością. Ono było niewinne, bezbronne, niewiedzące... Takie naiwne, błyszczące, dziecięce. Była jego dzieckiem. Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po rączce. Taka delikatna, ciepła, miła.
- Hope Cullen... - szepnął z "miłością" w oczach, już od tak dawna nikt nie widział go w takim stanie - Moja Hope, moja mała nadzieja...
(...) Od zawsze sądził, że nie ma dla niego nadziei, nawet nie próbował wierzyć. Miał dość złudnych marzeń, nie chciał kolejnych zawodów, wolał nie robić nic, przyzwyczaić się do tego co było, co jest i będzie. Jego życie zostało przesądzone parę lat temu, a on nie miał na to wpływu, choć nie wiadomo jakby chciał... Nie mógł zmienić przeszłości, wtedy nie mógł nawet sobie pomóc, był za głupi, za młody. Za wiele, za młodo. Zatracał się, niszczył - od zawsze. Nie oczekiwał zmian, nie liczył na nie, nie chciał ich, pragnął tylko umrzeć. Jednak przewrotny los przygotował dla niego coś zupełnie nieprzewidywanego. Przez to jego życie znów się zmieni, bo on będzie musiał się zmienić. Skreślić niektóre przyzwyczajenia, zmienić siebie dla kogoś kto jest jego częścią. Życiem z jego marnego życia, być może jakąś dobrą częścią z niego. Stworzył coś innego, inny oddech ze swojego. (...)
Siadł przed inkubatorem i wpatrywał się w małą istotkę, która teraz była częścią jego życia. Była taka mała, naiwna, nieświadoma i bezbronna. Była słaba. Taka jak on kiedyś, gdy był dzieckiem, gdy żył w niewiedzy zła, otaczającego go świata. Wtedy wierzył w szczęście. Wie, że nie może popełnić tego samego błędu co... Co oni. Będzie dbał o swoją małą nadzieję, da jej tyle ile może zaoferować, postara się aby nie spotkało jej tak wiele cierpienia. Oczywiście, że to zrobi, ale... Uświadomi jej też, że życie nie jest sielanką, jest ciężkie. Nie każdy ma prawo być spełnionym człowiekiem. On nie ma. Choć dostał szansę nadal nie odnalazł swojej duszy...
Wracam do rzeczywistości...
-Miało być lepiej... - mruknął pod nosem, siedział w swoim gabinecie. Wspominał, często to robił. Demony przeszłości nadal żywiły się jego życiem, ale on już się nie bał. Teraz był obojętny, miał władzę. Strach zniknął, bano się za to jego. Jedno słowo tego wyniosłego, dwudziestopięcioletniego mężczyzny, a ktoś mógł zginąć. Śmierć nadal przy nim była, tyle że on się teraz z nią przyjaźnił. Sama jego postawa wywoływała dreszcze.
Niedbale ułożone kasztanowe włosy, mroczne przenikliwe i wszystkowiedzące zielone oczy otoczone wachlarzem rzęs, skrywały w sobie tajemnicę. Wyrazista, mocna i ostra linia szczęki, zaciśnięte w wąską linię usta. Twarz pokryta kilkudniowym zarostem, który dodawał mu męskości. Szerokie ramiona, wyprostowana i umięśniona sylwetka. Atrakcyjności donosił mu także ubiór. Garnitury, szyte na miarę, z najdroższych firm. Przylegające do ciała koszule z luźno zawiązanym krawatem. Zawsze miał ze sobą broń, legalną czy nie legalną, zawsze ją miał. Mały pistolet wsadzony w pasek od spodni i zakrywany marynarką. Nie chciał aby Hope o tym wiedziała. Miała sześć lat, ale to strasznie mądre dziecko. "Hope...Moja nadzieja. Moja córka jest moim życiem. Zrobiłbym dla niej wszystko. Jestem skurwielem bez serca, fakt. Ale tylko ta malutka osóbka sprawia, że na mojej twarzy pojawia się szczery uśmiech. Nie fałszywa maska. Kocham ją, jestem jej tatusiem. I nigdy jej nie zawiodę. Nie opuszczę jej."
Ale mimo wszystko... Czuł się pusty wewnątrz. Po narodzeniu Hope wcale nie było łatwiej, a wręcz przeciwnie. Brak narkotyków sprawiał, że chłopak był nadpobudliwy i agresywny, nie mógł sobie poradzić sam ze sobą, miał ochotę wszystko rozwalać. Po raz pierwszy obawiał się sam siebie. Wrócił do mieszkania Cullenów, ale unikał ich jak ognia. Wrócił do tego domu, aby być z córką. Musiał się nauczyć być ojcem, a to wcale nie było łatwe zadanie, nawet dziś nie jest idealnym przykładem dla córki, ale stara się. Gdy już wyszedł z tego narkotykowego gówna było lepiej, chciał się usamodzielnić... I jednak nie wyszedł z tego bagna całkowicie, tak jak myślał i chciał na początku. Może i sam nie jest narkomanem, ale handluje dragami. Zaczęło się od małych działek, jednej ulicy, która mu przynależała, a potem rozeszło się na cały Londyn, potem na miejscowości pobliskie. Nie raz go przyłapano na delaroweaniu. W swoje dwudzieste urodziny, gdy Hope miała roczek, spakował siebie i córkę, tak po prostu. Wyjechał do miasta, w którym ten cały koszmar się zaczął. Do Chicago, dla niego Miasto Demonów. Ale mimo wszelkiego zła, które go tam spotkało... Wrócił. To tam mieszkał do szóstego roku życia. Po TYM zdarzeniu Esme i Carlisle przywieźli go do Londynu, ale teraz musiał stamtąd uciekać. Chce zacząć od nowa, może nie z czystą kartą, ale nie z całkowicie zapisaną grzechami i grzeszkami. On po tylu latach wraca do domu rodzinnego, nie jako mały chłopiec, ale jako mężczyzna z córką. Całkowicie inny człowiek.
Posiadłość była wielka, swego czasu piękna. Teraz całość nie prezentowała się najlepiej. Wysoka trawa, krzewy, bluszcz wspinający się po ścianach budynku. Basen z tyłu zamiast wodą był wypełniony suchymi liśćmi, między nimi leżała dawna piłka Edwarda, z której całkowicie uszło powietrze. Zamki w drzwiach były zardzewiałe, musiał je wszystkie powymieniać, przez jakiś czas mieszkał z Hope w hotelu. Gdy już wszystko ogarnął ogród i zewnętrzny obraz terenu zamieszkanego dawniej przez jego... Wyglądał o wiele lepiej. W jej wnętrzu nic się nie zmieniło, oprócz tego, że było w niej wiele kurzu, ale mimo to... Meble, obrazy, układ pomieszczeń... Wszystko takie same. Odmalował, oczywiście nie sam, wszystkie ściany i pozbyto się kurzy, wywietrzono wnętrze domu i... Było całkowicie tak jak dawniej, tak jakby się tu nigdy nic nie wydarzyło.
Edward zajrzał do wszystkich pokoi, wybrał sypialnię dla siebie, wystroił pokój dla Hope. Do wszystkich... Oprócz jednego. To pomieszczenie drżącymi dłońmi zamknął na klucz, a potem go schował tak aby nikt go nie znalazł - a tajemnica pozostała martwą.
Mężczyzna znów potrząsnął głową. Po raz kolejny odleciał w przeszłość. Fakt, musiał tu bardzo wiele pozmieniać, ale teraz... Teraz nie jest sam. Na tyłach, gdzie kiedyś było pole do zabawy wybudował mały blok, dla służących. Sprzątaczki, jego prywatny szofer, choć rzadko go potrzebuje, ogrodnik, kucharze... Tylko jedna pracownica mieszkała z nimi. Cassandra, opiekunka sześcioletniej Hope, jego córki. Ona mogła, inni nie, miała więcej praw. Edward ją lubił i szanował tylko za to, że ta zdobyła sympatię Hope.
Dopił swoje whiskey i zapalił papierosa. Zaciągnął się dymem i trzymał go chwilę w ustach. Przyjemne pieczenie rozeszło się po jego ciele. Po chwili wypuścił dym z ust. Przymknął oczy i zamruczał cicho. Nie ma na co narzekać. Teraz nie jest tak źle. Nie można tego nazwać szczęściem, raczej złudzeniem rzeczywistości, ale on lubi żyć w tym wyimaginowanym świecie, tu jest królem i jest bezpieczny. Ukrywa przed wszystkimi swoją zranioną twarz. Tylko z Hope jest w miarę sobą.
"Hope...Moja nadzieja. Moja córka jest moim życiem. Zrobiłbym dla niej wszystko. Jestem skurwielem bez serca, fakt. Ale tylko ta malutka osóbka sprawia, że na mojej twarzy pojawia się szczery uśmiech. Nie fałszywa maska. Kocham ją, jestem jej tatusiem. I nigdy jej nie zawiodę. Nie opuszczę jej."
Tak, tylko z nią. Tylko ona ma prawo go znać, nikt więcej. Możliwe, że Cassie uważa go za złego ojca, bo przy niej jest oschły, jednak Hope wie, że no tylko przykrywka, że jej tatuś jest taki przy innych ludziach.
Cullen wyrzucił niedopałek do zapalniczki leżącej na jego biurku. Zadzwonił jego telefon, spojrzał na wyświetlacz, Emmett. A tak, jego "bracia" przeprowadzili się również do Chicago, studiowali tu, on nie... Ale... Tak czy siak wyszło na to, że to on najwięcej zyskał. To on założył restaurację, "Paradise". Najsłynniejszy lokal w tym mieście, ale...
"Ludzie są naiwni i łatwi do wyjebania. Nabierają się na, kurwa, wszystko. Pieprzone marionetki w rękach Boga. No, bo proszę was! Oni myślą, że ja jestem milionerem za pomocą jednej, popularnej restauracji? Huh, aby mieć tyle kasy ile mam musiałbym mieć z 10 takich lokali. Może i nawet więcej."
I znów... Racja. Edward jest zły na siebie, bo wciągnął w to swoich "braci". Emmetta i Jaspera. Nie w kierowanie ich rajem, ale brudnymi interesami poza lokalem. W piwnicy "Paradise" są niezłe pokłady każdego rodzaju narkotyków i trochę nielegalnej broni oraz amunicji. Wszystko działa płynnie i sprawnie, nikt nic nie podejrzewa. Pracownicy też wiedzą, co tak na prawdę tam się dzieje i dlaczego ich pensje są tak wysokie. Poza pracą w raju są dealerami, tak jak Edward kiedyś, teraz on jest ich guru. Nazwisko Cullen nie jest znanie z pysznych dań, choć takie i też są, ale raczej z czystych, bezpiecznych dragów bez domieszek jakiegoś syfu.
Całe szczęście Esme i Carlisle nie wiedzą w czym oni się babrają. Koniec tych przemyśleń. Edward zdecydowanym ruchem sięgnął po telefon i odebrał.
-Coś nie tak, Emmett? - zapytał, jak zwykle poważnym tonem głosu.
-Nie, Edward, czy zawsze musi być "coś nie tak"? Może więcej optymizmy i wiary w rodzeństwo... - powiedział rozbawiony Emmett, zachowanie Edwarda z czasem zaczęło ich po prostu bawić. Emmett i Jasper już się tym nie przejmowali, wiedzieli, że Edward, mimo wszystko ich szanuje, może nawet kocha? Jednak żadne z nich nie wiedziało, co przydażyło mu się w przeszłości. Wiedzieli tylko ich rodzice.
-Mam pokładać moją wiarę w ciebie, kurwa, wybacz Emmett, ale wolę już Boga... - prychnął Edward dolewając sobie whiskey. Był ateistą, nie wierzył w nic, na ziemi było po prostu zło. Mniejsze, lub większe, ale zło to zło.
-Chciałem zapytać co robisz... Planujemy z Jasperem poszaleć, przyłączysz się? - facet ominął wzmiankę o "Bogu" brata, wiedział, że rozpoczynanie tego tematu jest bezcelowe. A Edward był wdzięczny, że nic o tym nie napomknął.
-Tym razem odmawiam, idźcie beze mnie, chcę spędzić trochę czasu z Hope... - Edward mimowolnie się uśmiechnął.
-Ah, tak, nasza mała perełka, no dobra... To trzymaj się... - Emmett się rozłączył, a Edward odłożył telefon. Wypił duszkiem zawartość swojej szklanki i wstał. Zdjął z siebie garnitur i przewiesił go przez krzesło. To samo zrobił z krawatem, następnie rozpiął trzy górne guziki swojej koszuli i wyszedł ze swojego gabinetu. Podążył do pokoju swojej nadziei. Wszedł. Hope bawiła się z Cassandrą.
-Witam - powiedziała kobieta na widok pana Cullena. Ten tylko kiwnął głową, nawet na nią nie spojrzał. Cassie miała dwadzieścia cztery lata, była ładną i mądrą kobietą, ale... On nie będzie się interesował opiekunką córki. To nie leży w jego zasadach, bo teraz już takowe ma. Kobieta zrozumiała niemą aluzję Edwarda, pocałowała Hope w policzek i wyszła. Dziewczynka jej pomachała. Gdy Cassie wyszła z pokoju, a drzwi za nią się zamknęły na twarz Edwarda wpełzł wielki uśmiech, od ucha do ucha. Rozłożł swoje ramiona, a dziewczynka zeskoczyła z łóżka i z głośnym śmiechem wpadła w ramiona swojego ojca.
-Kocham cię, tatusiu, tęskniłam - szepnęła mi na uszko, a potem spojrzała z radosnymi iskierkami w jego oczy - Miałeś dziś dużo pracy?
-Też cię kocham, Iskierko - pocałował kącik ust córeczki - I bardzo tęskniłem - okręcił się wokół własnej osi z małą na rękach - A odpowiedź na twoje pytanie o pracę brzmi nie.
-Mój tatuś...
~*~
-Oh, Bello, Boże... Ty mała bezbożna dziwko, tak kurwo...! - krzyknął po raz któryś James Moore. Bella po raz kolejny była zmuszana do trzymania jego fiuta w swojej buzi, ale... Z czasem przestało jej to przeszkadzać. Zapomniała o swoim dawnym życiu, teraz miała inne, całkiem inne, może i gorsze, ale... Teraz wiedziała, że nic nie może się stać, nic co by od nowa ją zniszczyło tak jak kiedyś jedna kłótnia. Tutaj była bezpieczna, była podopieczną swojego pana, jego ulubienicą.
Poczuła ciecz w jej buzi, spuścił się, skończyła pracą na dziś, bynajmniej z nim. Połknęła wszystko co jej ofiarował, gdyby tego nie zrobiła byłoby z nią źle.
Nic nie mówiąc, wstała wytarła buzię i wyszła.
______________________________________________
WITAM
Cześć wszystkim :) Eh, nie wiem co tu napisać. Rozdział moim zdaniem udany, ja jestem z niego zadowolona, mam nadzieję, że i Wam się spodoba. Przepraszam, że dodanie notki numer 05 trwało tak długo i się przeciągało, ale miałam zaliczenia w szkole, a moja średnia ocen i tak nie jest zadowalająca, po prostu wiem, że stać mnie na więcej, no ale niestety.... Już za późno, aby cokolwiek zmienić. Teraz tylko odebrać świadectwo ukończenia gimnazjum.
COŚ OT TAK
Jak zwykle, to się nie zmieniło i nie zmieni, dziękuję Wam za wszystkie komentarze, a szczególnie za te długie, takie czyta się najlepiej i każda autorka, czy bloggerka o tym wie. Witam też nowe czytelniczki, mam nadzieję, że zostaniecie na dłużej.
I przy okazji się pochwalę, że to najdłuższy rozdział na tym blogu, jeśli pamiętam liczy on 2606 słów, dużo nie? Jestem z siebie dumna.
NA POŻEGNANIE
Więc, no co? Czekam na Wasze komentarze i opinie :) Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodoba równie jak mnie. Dziękuję. Do napisania.
Pozdrawiam,
Wampirek.
*PIH - Zgniłych sumień cmentarz.