wtorek, 18 czerwca 2013

05. "Zgniłych sumień cmentarz"


Rok 2013. Londyn - Chicago.
Wspominam...

"Wszystkich zgniłych sumień cmentarz
Ciemna strona ludzkiego serca
Nie wielu dotrzymuje tempa
Jestem z Tobą, wyciągnięta ręka"*

Duży budynek.
Wielka budowla, tak dużo pomieszczeń, parę łóżek w czterech ścianach. Uwięzieni tu ludzie, niby dla własnego dobra. Obcy ludzie gapiący się bez wstydu. Ciągle mija kogoś nowego. Przypomina sobie krzyki i płacz. Panikujące osoby, które bezradnie biegają w kółko. Od sali do sali. Chcą pomóc, ale nie zawsze im to wychodzi. W jego przypadku nie wyszło. Zawiedli go. Nie uratowali...
Rażące światło.
Za jasno, to bije po oczach, sprawia paraliżujący ból. Cierpi psychicznie, to gorsze niż tortury. Takiego bólu się nie zapomina. Nie wie gdzie podziać spojrzenie, jego oczy błądzą po korytarzu, widać w nich przerażenie. Gubi się, nie może odnaleźć. Chce wyjść, ale nie może, nie dziś, nie zawiedzie. Dziś tu jest po to aby zwyciężyć. Musi wytrzymać.
Białe ściany.
Przemierza korytarze z zaciętą miną, idzie pewnym krokiem. Nie może pokazać, że się boi, nikt nie może wiedzieć, iż ogrania go panika. Nie chce uwolnić małego, skrzywdzonego chłopca, który żyje w głębi jego spieprzonej duszy. Już nie będzie szlochał, nie będzie, nie może. Musi udawać, że sobie razi. To jest jego broń, jego linia obrony. Tylko tak może utrzymywać się na polu walki, przy życiu.
Błędne koło.
Nienawidzi tego miejsca, nie ukrywa tego, nie chce tu być, nigdy nie chciał. Pamięta jak tu trafił po raz pierwszy. Zupełnie sam, bez nikogo, zdany na siebie. Był wystraszony i roztrzęsiony, panika innych ludzi jeszcze bardziej go niepokoiła. Ale nikt mu nie pomógł... A potem się dziwią, że jest jaki jest. Tylko patrzyli z litością na niego, a on nie chciał litości, chciał pomocy. Teraz... Teraz już tego nie potrzebuje, ale te wspomnienia bolą.
Za wiele obrazów z przeszłości zalało jego umysł, widział to wszystko jeszcze raz. Słyszał głosy w głowie. Stanął, nie miał siły iść dalej. Musiał się zatrzymać, odsapnąć. Oparł się o ścianę ciężko dysząc. Podparł się rękoma o swoje kolana, które niezauważalnie drgały. Jego sylwetka była pochylona do przodu, zgarbiona. Zacisnął szczęki z całej siły próbując się uspokoić. Wyrzucić z głowy niechciane wspomnienia. Jego nogi lekko drżały, zmusił swoje ciało do opanowania, udało mu się to z trudem. Ale kontrolował się, na razie, nikt nie wie co się może stać. Warknął zły na siebie, że znów przegrywa walkę z przeszłością, że nie daje rady, traci panowanie nad zaistniałą sytuacją, iż wszystko wymyka się spod jego władzy, która już i tak jest słaba, zawsze była. Walnął pięścią w ścianę i niemal pobiegł przed siebie. Wyłapał jeszcze współczujące spojrzenia ludzi, którzy tak na prawdę gówno wiedzieli. Wpadł do sali, przed którą stali Esme i Carlisle. Edward nawet nie zwrócił na nich uwagi, nie chciał, czuł się paskudnie z tym jak ich traktował, ale nie chciał przepraszać... Może się bał, że mu nie wybaczą, on by sobie nie wybaczył. Przypomniała mu się scena przed paru laty. Prosił ciocię i wujka aby go naprawili, mówił to ze łzami w oczach, wtedy się ich nie wstydził. Te małe przeźroczyste kropelki go wyzwalały, nie obawiał się pokazać jakim był słabym, małym chłopcem. Nadal taki jest, ale... Ukrywa to w masce wyrachowanego sukinsyna, choć chciał to zmienić... Nie raz... Nie miał po prostu siły i odwagi. Był tchórzem. A wtedy... Po jego prośbie wszedł do łóżka cioci i wujka. Wtulił się w Esme i płakał. Carlisle głaskał go po plecach. Ale on i tak nie mógł się uspokoić. Poprosił ciocię o to aby zaśpiewała mu kołysankę, wiedziała którą, zrobiła to. Chłopczyk zasnął w jej ramionach. Edward potrząsnął głową. "Teraz już nie jestem małym chłopcem.". Tak, teraz już nie jest małych chłopcem. Jest osiemnastoletnim, samotnym ojcem. Kate wyrzekła się już praw rodzicielskich. Stał za drzwiami, w małej sali, pod ścianą zobaczył inkubator... Coś się w nim poruszało. Podszedł w tamtą stronę niepewnie. I zobaczył ją. Zobaczył swoją małą kruszynkę, nikłe światło w tunelu. Jego niewidzialne kajdany spadła z nadgarstków i pozwolił sobie zrobić kolejny krok do przodu. Tak niewielki, ale jednak... Widział swoją nowo narodzoną nadzieję. Zrobił następny krok, spojrzał na inkubator. W środku, otulona różnymi kocykami, leżała. Miała otwarte oczy, jego oczy, tak samo przenikliwie zielone ze złotymi plamkami. Tyle tylko, że jej spojrzenie nie było przepełnione strachem, bólem, cierpieniem, nienawiścią, tęsknotą, a zarazem obojętnością. Ono było niewinne, bezbronne, niewiedzące... Takie naiwne, błyszczące, dziecięce. Była jego dzieckiem. Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po rączce. Taka delikatna, ciepła, miła.
- Hope Cullen... - szepnął z "miłością" w oczach, już od tak dawna nikt nie widział go w takim stanie - Moja Hope, moja mała nadzieja...
(...) Od zawsze sądził, że nie ma dla niego nadziei, nawet nie próbował wierzyć. Miał dość złudnych marzeń, nie chciał kolejnych zawodów, wolał nie robić nic, przyzwyczaić się do tego co było, co jest i będzie. Jego życie zostało przesądzone parę lat temu, a on nie miał na to wpływu, choć nie wiadomo jakby chciał... Nie mógł zmienić przeszłości, wtedy nie mógł nawet sobie pomóc, był za głupi, za młody. Za wiele, za młodo. Zatracał się, niszczył - od zawsze. Nie oczekiwał zmian, nie liczył na nie, nie chciał ich, pragnął tylko umrzeć. Jednak przewrotny los przygotował dla niego coś zupełnie nieprzewidywanego. Przez to jego życie znów się zmieni, bo on będzie musiał się zmienić. Skreślić niektóre przyzwyczajenia, zmienić siebie dla kogoś kto jest jego częścią. Życiem z jego marnego życia, być może jakąś dobrą częścią z niego. Stworzył coś innego, inny oddech ze swojego. (...)
Siadł przed inkubatorem i wpatrywał się w małą istotkę, która teraz była częścią jego życia. Była taka mała, naiwna, nieświadoma i bezbronna. Była słaba. Taka jak on kiedyś, gdy był dzieckiem, gdy żył w niewiedzy zła, otaczającego go świata. Wtedy wierzył w szczęście. Wie, że nie może popełnić tego samego błędu co... Co oni. Będzie dbał o swoją małą nadzieję, da jej tyle ile może zaoferować, postara się aby nie spotkało jej tak wiele cierpienia. Oczywiście, że to zrobi, ale... Uświadomi jej też, że życie nie jest sielanką, jest ciężkie. Nie każdy ma prawo być spełnionym człowiekiem. On nie ma. Choć dostał szansę nadal nie odnalazł swojej duszy...

Wracam do rzeczywistości...

-Miało być lepiej... - mruknął pod nosem, siedział w swoim gabinecie. Wspominał, często to robił. Demony przeszłości nadal żywiły się jego życiem, ale on już się nie bał. Teraz był obojętny, miał władzę. Strach zniknął, bano się za to jego. Jedno słowo tego wyniosłego, dwudziestopięcioletniego mężczyzny, a ktoś mógł zginąć. Śmierć nadal przy nim była, tyle że on się teraz z nią przyjaźnił. Sama jego postawa wywoływała dreszcze.
Niedbale ułożone kasztanowe włosy, mroczne przenikliwe i wszystkowiedzące zielone oczy otoczone wachlarzem rzęs, skrywały w sobie tajemnicę. Wyrazista, mocna i ostra linia szczęki, zaciśnięte w wąską linię usta. Twarz pokryta kilkudniowym zarostem, który dodawał mu męskości. Szerokie ramiona, wyprostowana i umięśniona sylwetka. Atrakcyjności donosił mu także ubiór. Garnitury, szyte na miarę, z najdroższych firm. Przylegające do ciała koszule z luźno zawiązanym krawatem. Zawsze miał ze sobą broń, legalną czy nie legalną, zawsze ją miał. Mały pistolet wsadzony w pasek od spodni i zakrywany marynarką. Nie chciał aby Hope o tym wiedziała. Miała sześć lat, ale to strasznie mądre dziecko. "Hope...Moja nadzieja. Moja córka jest moim życiem. Zrobiłbym dla niej wszystko. Jestem skurwielem bez serca, fakt. Ale tylko ta malutka osóbka sprawia, że na mojej twarzy pojawia się szczery uśmiech. Nie fałszywa maska. Kocham ją, jestem jej tatusiem. I nigdy jej nie zawiodę. Nie opuszczę jej."
Ale mimo wszystko... Czuł się pusty wewnątrz. Po narodzeniu Hope wcale nie było łatwiej, a wręcz przeciwnie. Brak narkotyków sprawiał, że chłopak był nadpobudliwy i agresywny, nie mógł sobie poradzić sam ze sobą, miał ochotę wszystko rozwalać. Po raz pierwszy obawiał się sam siebie. Wrócił do mieszkania Cullenów, ale unikał ich jak ognia. Wrócił do tego domu, aby być z córką. Musiał się nauczyć być ojcem, a to wcale nie było łatwe zadanie, nawet dziś nie jest idealnym przykładem dla córki, ale stara się. Gdy już wyszedł z tego narkotykowego gówna było lepiej, chciał się usamodzielnić... I jednak nie wyszedł z tego bagna całkowicie, tak jak myślał i chciał na początku. Może i sam nie jest narkomanem, ale handluje dragami. Zaczęło się od małych działek, jednej ulicy, która mu przynależała, a potem rozeszło się na cały Londyn, potem na miejscowości pobliskie. Nie raz go przyłapano na delaroweaniu. W swoje dwudzieste urodziny, gdy Hope miała roczek, spakował siebie i córkę, tak po prostu. Wyjechał do miasta, w którym ten cały koszmar się zaczął. Do Chicago, dla niego Miasto Demonów. Ale mimo wszelkiego zła, które go tam spotkało... Wrócił. To tam mieszkał do szóstego roku życia. Po TYM  zdarzeniu Esme i Carlisle przywieźli go do Londynu, ale teraz musiał stamtąd uciekać. Chce zacząć od nowa, może nie z czystą kartą, ale nie z całkowicie zapisaną grzechami i grzeszkami. On po tylu latach wraca do domu rodzinnego, nie jako mały chłopiec, ale jako mężczyzna z córką. Całkowicie inny człowiek.
Posiadłość była wielka, swego czasu piękna. Teraz całość nie prezentowała się najlepiej. Wysoka trawa, krzewy, bluszcz wspinający się po ścianach budynku. Basen z tyłu zamiast wodą był wypełniony suchymi liśćmi, między nimi leżała dawna piłka Edwarda, z której całkowicie uszło powietrze. Zamki w drzwiach były zardzewiałe, musiał je wszystkie powymieniać, przez jakiś czas mieszkał z Hope w hotelu. Gdy już wszystko ogarnął ogród i zewnętrzny obraz terenu zamieszkanego dawniej przez jego... Wyglądał o wiele lepiej. W jej wnętrzu nic się nie zmieniło, oprócz tego, że było w niej wiele kurzu, ale mimo to... Meble, obrazy, układ pomieszczeń... Wszystko takie same. Odmalował, oczywiście nie sam, wszystkie ściany i pozbyto się kurzy, wywietrzono wnętrze domu i... Było całkowicie tak jak dawniej, tak jakby się tu nigdy nic nie wydarzyło.
Edward zajrzał do wszystkich pokoi, wybrał sypialnię dla siebie, wystroił pokój dla Hope. Do wszystkich... Oprócz jednego. To pomieszczenie drżącymi dłońmi zamknął na klucz, a potem go schował tak aby nikt go nie znalazł - a tajemnica pozostała martwą.
Mężczyzna znów potrząsnął głową. Po raz kolejny odleciał w przeszłość. Fakt, musiał tu bardzo wiele pozmieniać, ale teraz... Teraz  nie jest sam. Na tyłach, gdzie kiedyś było pole do zabawy wybudował mały blok, dla służących. Sprzątaczki, jego prywatny szofer, choć rzadko go potrzebuje, ogrodnik, kucharze... Tylko jedna pracownica mieszkała z nimi. Cassandra, opiekunka sześcioletniej Hope, jego córki. Ona mogła, inni nie, miała więcej praw. Edward ją lubił i szanował tylko za to, że ta zdobyła sympatię Hope.
Dopił swoje whiskey i zapalił papierosa. Zaciągnął się dymem i trzymał go chwilę w ustach. Przyjemne pieczenie rozeszło się po jego ciele. Po chwili wypuścił dym z ust. Przymknął oczy i zamruczał cicho. Nie ma na co narzekać. Teraz nie jest tak źle. Nie można tego nazwać szczęściem, raczej złudzeniem rzeczywistości, ale on lubi żyć w tym wyimaginowanym świecie, tu jest królem i jest bezpieczny. Ukrywa przed wszystkimi swoją zranioną twarz. Tylko z Hope jest w miarę sobą.
"Hope...Moja nadzieja. Moja córka jest moim życiem. Zrobiłbym dla niej wszystko. Jestem skurwielem bez serca, fakt. Ale tylko ta malutka osóbka sprawia, że na mojej twarzy pojawia się szczery uśmiech. Nie fałszywa maska. Kocham ją, jestem jej tatusiem. I nigdy jej nie zawiodę. Nie opuszczę jej."
Tak, tylko z nią. Tylko ona ma prawo go znać, nikt więcej. Możliwe, że Cassie uważa go za złego ojca, bo przy niej jest oschły, jednak Hope wie, że no tylko przykrywka, że jej tatuś jest taki przy innych ludziach.
Cullen wyrzucił niedopałek do zapalniczki leżącej na jego biurku. Zadzwonił jego telefon, spojrzał na wyświetlacz, Emmett. A tak, jego "bracia" przeprowadzili się również do Chicago, studiowali tu, on nie... Ale... Tak czy siak wyszło na to, że to on najwięcej zyskał. To on założył restaurację, "Paradise". Najsłynniejszy lokal w tym mieście, ale...
"Ludzie są naiwni i łatwi do wyjebania. Nabierają się na, kurwa, wszystko. Pieprzone marionetki w rękach Boga. No, bo proszę was! Oni myślą, że ja jestem milionerem za pomocą jednej, popularnej restauracji? Huh, aby mieć tyle kasy ile mam musiałbym mieć z 10 takich lokali. Może i nawet więcej."
I znów... Racja. Edward jest zły na siebie, bo wciągnął w to swoich "braci". Emmetta i Jaspera. Nie w kierowanie ich rajem, ale brudnymi interesami poza lokalem. W piwnicy "Paradise" są niezłe pokłady każdego rodzaju narkotyków i trochę nielegalnej broni oraz amunicji. Wszystko działa płynnie i sprawnie, nikt nic nie podejrzewa. Pracownicy też wiedzą, co tak na prawdę tam się dzieje i dlaczego ich pensje są tak wysokie. Poza pracą w raju są dealerami, tak jak Edward kiedyś, teraz on jest ich guru. Nazwisko Cullen nie jest znanie z pysznych dań, choć takie i też są, ale raczej z czystych, bezpiecznych dragów bez domieszek jakiegoś syfu.
Całe szczęście Esme i Carlisle nie wiedzą w czym oni się babrają. Koniec tych przemyśleń. Edward zdecydowanym ruchem sięgnął po telefon i odebrał.
-Coś nie tak, Emmett? - zapytał, jak zwykle poważnym tonem głosu.
-Nie, Edward, czy zawsze musi być "coś nie tak"? Może więcej optymizmy i wiary w rodzeństwo... - powiedział rozbawiony Emmett, zachowanie Edwarda z czasem zaczęło ich po prostu bawić. Emmett i Jasper już się tym nie przejmowali, wiedzieli, że Edward, mimo wszystko ich szanuje, może nawet kocha? Jednak żadne z nich nie wiedziało, co przydażyło mu się w przeszłości. Wiedzieli tylko ich rodzice.
-Mam pokładać moją wiarę w ciebie, kurwa, wybacz Emmett, ale wolę już Boga... - prychnął Edward dolewając sobie whiskey. Był ateistą, nie wierzył w nic, na ziemi było po prostu zło. Mniejsze, lub większe, ale zło to zło.
-Chciałem zapytać co robisz... Planujemy z Jasperem poszaleć, przyłączysz się? - facet ominął wzmiankę o "Bogu" brata, wiedział, że rozpoczynanie tego tematu jest bezcelowe. A Edward był wdzięczny, że nic o tym nie napomknął.
-Tym razem odmawiam, idźcie beze mnie, chcę spędzić trochę czasu z Hope... - Edward mimowolnie się uśmiechnął.
-Ah, tak, nasza mała perełka, no dobra... To trzymaj się... - Emmett się rozłączył, a Edward odłożył telefon. Wypił duszkiem zawartość swojej szklanki i wstał. Zdjął z siebie garnitur i przewiesił go przez krzesło. To samo zrobił z krawatem, następnie rozpiął trzy górne guziki swojej koszuli i wyszedł ze swojego gabinetu. Podążył do pokoju swojej nadziei. Wszedł. Hope bawiła się z Cassandrą.
-Witam - powiedziała kobieta na widok pana Cullena. Ten tylko kiwnął głową, nawet na nią nie spojrzał. Cassie miała dwadzieścia cztery lata, była ładną i mądrą kobietą, ale... On nie będzie się interesował opiekunką córki. To nie leży w jego zasadach, bo teraz już takowe ma. Kobieta zrozumiała niemą aluzję Edwarda, pocałowała Hope w policzek i wyszła. Dziewczynka jej pomachała. Gdy Cassie wyszła z pokoju, a drzwi za nią się zamknęły na twarz Edwarda wpełzł wielki uśmiech, od ucha do ucha. Rozłożł swoje ramiona, a dziewczynka zeskoczyła z łóżka i z głośnym śmiechem wpadła w ramiona swojego ojca.
-Kocham cię, tatusiu, tęskniłam - szepnęła mi na uszko, a potem spojrzała z radosnymi iskierkami w jego oczy - Miałeś dziś dużo pracy?
-Też cię kocham, Iskierko - pocałował kącik ust córeczki - I bardzo tęskniłem - okręcił się wokół własnej osi z małą na rękach - A odpowiedź na twoje pytanie o pracę brzmi nie.
-Mój tatuś...

~*~

-Oh, Bello, Boże... Ty mała bezbożna dziwko, tak kurwo...! - krzyknął po raz któryś James Moore. Bella po raz kolejny była zmuszana do trzymania jego fiuta w swojej buzi, ale... Z czasem przestało jej to przeszkadzać. Zapomniała o swoim dawnym życiu, teraz miała inne, całkiem inne, może i gorsze, ale... Teraz wiedziała, że nic nie może się stać, nic co by od nowa ją zniszczyło tak jak kiedyś jedna kłótnia. Tutaj była bezpieczna, była podopieczną swojego pana, jego ulubienicą.
Poczuła ciecz w jej buzi, spuścił się, skończyła pracą na dziś, bynajmniej z nim. Połknęła wszystko co jej ofiarował, gdyby tego nie zrobiła byłoby z nią źle.
Nic nie mówiąc, wstała wytarła buzię i wyszła.


______________________________________________

WITAM

Cześć wszystkim :) Eh, nie wiem co tu napisać. Rozdział moim zdaniem udany, ja jestem z niego zadowolona, mam nadzieję, że i Wam się spodoba. Przepraszam, że dodanie notki numer 05 trwało tak długo i się przeciągało, ale miałam zaliczenia w szkole, a moja średnia ocen i tak nie jest zadowalająca, po prostu wiem, że stać mnie na więcej, no ale niestety.... Już za późno, aby cokolwiek zmienić. Teraz tylko odebrać świadectwo ukończenia gimnazjum.

COŚ OT TAK

Jak zwykle, to się nie zmieniło i nie zmieni, dziękuję Wam za wszystkie komentarze, a szczególnie za te długie, takie czyta się najlepiej i każda autorka, czy bloggerka o tym wie. Witam też nowe czytelniczki, mam nadzieję, że zostaniecie na dłużej. 
I przy okazji się pochwalę, że to najdłuższy rozdział na tym blogu, jeśli pamiętam liczy on 2606 słów, dużo nie? Jestem z siebie dumna. 

 NA POŻEGNANIE

Więc, no co? Czekam na Wasze komentarze i opinie :) Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodoba równie jak mnie. Dziękuję. Do napisania. 


Pozdrawiam,
Wampirek.

*PIH - Zgniłych sumień cmentarz.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

04. "Przytul mnie, bo się rozpadnę"


Rok 2007. Chyba Seattle.

"Skałom trzeba stać i grozić,
Obłokom deszcze przewozić,
Błyskawicą grzmieć i ginąć,
Mnie płynąć, płynąć i płynąć-"*

Pierwszy odłamek.
To był koniec jej dotychczasowego życia, wydarzenie to miało miejsce kilka lat temu, gdy jej idealna rodzina się rozpadła. To był koniec wszystkiego, koniec jej. Mała, prywatna zagłada. Nie dało się tego kawałka z powrotem wetknąć do lustra. To nie są puzzle, które można rozburzyć i ułożyć od nowa. To jest życie, coś prawdziwego. Coś co dzieje się naprawdę. Poskładanie tego, sklejenie w całość nie jest łatwe. Może nawet nie jest możliwe.
Drugi odłamek.
Przyjęła go, ale nikt nie powiedział, że dała sobie radę, nie dała. Wyprowadzka ojca była ciosem wprost w serce. Nie powiedział nic. Nie wie gdzie mieszka, nie wie gdzie jest, nie wie z kim jest, nie wie czy żyje.
Trzeci odłamek.
Jeszcze nie przywykła do bólu, szła na kolanach, zdartych do krwi. Krzyczała, płakała, ale nikt jej nie usłyszał. Nie było nikogo kto chciałby jej pomóc. Nawet przyjaciele dali sobie spokój, nawet Lily, którą kiedyś traktowała jak siostrę. Poddała się. Nastolatka nie chciała przyjąć pomocy, więc i oni się od niej odwrócili, nie chcieli tego, ale ona nie dawała im wyboru. Musieli.
Czwarty odłamek.
Oh, lustro powoli stawało się puste. Kolejne kawałki odlatywały. Matka o niej zapomniała, topiła smutki w alkoholu. Miłość to zło, miłość niszczy, miłość zabija. Miłość jest szatanem, a nie darem duchowym, miłość to stwór diabła, tak jak wszystko na tej ziemi.
Piąty odłamek.
Odleciał w jej osiemnaste urodziny. Matka popełniła samobójstwo. Zostawiła córkę poprzednio sprzedając dom, ale to nie wystarczyło na spłatę jej długów. Młoda kobieta była teraz bezdomną sierotą z masą długów. Tarzała się po brudnej ziemi, wygłodzona i zaniedbana.
Szósty odłamek.
Cmentarz, noc, deszcz, błyski i grzmoty. Grób jej matki. Słone łzy spływające po wychudzonych polikach. Smar i sadz na twarzy. Potargane ciuchy, tłuste włosy, przeźroczyste łzy. Nie wie dlaczego płakała. Z bezradności? Możliwe, była teraz bardzo bezradna, nie miała żadnego wyjścia. Złapią ją.
Siódmy odłamek.
Złapali ją. Gonili, ale ona nie miała siły uciekać, poddała się. Zgwałcili ją, pobili, straciła wszystko co miała. Godność i honor. Zapomniała o tym kim była kiedyś. Straciła swoją osobowość, zatraciła się w tym co ją otaczało. Weszła do bram piekła. Czuła wszechogarniający ból, całe ciało ją piekło. Wykorzystana i brudna. Umierała.
Ósmy odłamek.
Uciekła, nie miała sił, ale wydostała się stamtąd. Wiedziała, że nie na długo, że tam wróci. Zaczołgała się pod bruk. Skuliła się. Była chora, czuła jak bardzo jest rozpalona. Ból pulsował z każdej części jej ciała. Zamknęła oczy. Te wyobrażenia ją bolały, ale... Chciała wierzyć, że to wszystko się nie stało, iż jej ojciec nigdy nie zdradził jej matki, że jej rodzina się nie rozpadła. Chciała się uszczypnąć, wpajała sobie, że to wszystko zły sen. Zaraz się obudzi i będzie w swoim domu, w ciepłym łóżku, znów będzie miała piętnaście lat. Wszystkie jej plany i marzenia się spełnią. Tak bardzo żałuję, że to tylko wyobrażenia.
Dziewiąty odłamek.
Słyszała ich krzyki, znaleźli ją. Prześladowcy jej matki chcą się na niej zemścić. Skoro nie może oddać pieniędzy musi poświęcić własne życie. Za co...? Ostatnio nie miała ze swoją matką kontaktu, potem ta umarła. Czuła do niej tak wielki żal, równie wielki co do ojca. Zostawiła ją z tymi problemami samą. A przecież we dwie, gdyby tylko chciały, poradziłyby sobie bez Charliego... Jednak nie, Renee była słaba, wolała się poddać, nawet córka się nie liczyła. Zabiła się równocześnie, nieświadomie zabijając własne dziecko.
Dziesiąty odłamek.
Uciekała ile sił w nogach, czuła niewyobrażalny, rwący ból, ale biegła dalej. Jeśli ją złapią będzie cierpieć jeszcze bardziej. Serce łomotało w jej klatce piersiowej. Chciało się stamtąd wydostać. Płuca ją piekły, czuła jak pęcznieją, nie dawała rady. Musiała odpocząć, wyrównać oddech. Inaczej pęknie. Upadła, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Alkohol dudnił w jej głowie, wszystko utrudniał, ale ujarzmiał ból, choć na chwilę, przez niego, mogła zapomnieć o piekących ranach. Resztkami sił wstała i wbiegła na opak w ciemną uliczkę. Obijała się o ściany i śmietniki, różne sznurki. Ulice były tu tak bardzo wąskie. Wypadła za róg. Poczuła jak ktoś ją łapie, oplata ramionami. Złapali ją, zabiją ją, ale najpierw będzie niewyobrażanie cierpieć, boi się, czuje strach, on jest niemal namacalny. Bezgłośnie błaga o pomoc, w myślach obwinia ojca i matkę. Kolejne łzy ciekną po jej polikach. Tak bardzo chcę uciec, tak bardzo chce poczuć się kochana, rozpada się. Chciała krzyknąć, ale jej buzia została zakneblowana ręką mężczyzny. On szepcze, obiecuje pomoc. To nie jeden z nich, jest przekonana, że to nie jeden z nich. Nie zna jego głosu, ładnie pachnie. Nie cuchnie zgnilizną i pleśnią. Pachnie perfumami, przyciąga ją do siebie i bierze na ręce. Mówi uspakaja ją. A ona zasypia, nie wiedząc, że jest kolejną ofiarą.
Dziesiątym odłamkiem jest James Moore, który natrafił na bryłę złota w postaci jej ciała.
Lustro jest zniszczone. 

~*~

Śniła, to na pewno był sen. To musiała być zmora nocna. Widziała siebie - szczęśliwą, a teraz to wręcz nierealne. Śmiała się, tak dawno nie słyszała swojego śmiechu. Tak bardzo się za nim stęskniła. Uśmiechnęła się promiennie. Stała w szkole, na przerwie i rozmawiała z Lily o jej nowym chłopaku. Przytuliły się i pocałowały. Potem biegiem ruszyły na kolejną lekcję, znów się spóźnią.
Sceneria się zmieniła. Teraz była w ogrodzie ze swoimi rodzicami. Siedziała na huśtawce, Charlie gonił Renee, która uciekała z wypiekami. Wszyscy tak bardzo ubóstwiali jej kuchnię. Niektórzy dali by się za nią zabić. Isabella zrobiła się głodna na samą myśl. Chciała wstać z huśtawki, przytulić matkę i ojca, poczuć się kochana. Tak bardzo chciała poczuć miłość, którą kiedyś była otoczona zewsząd. Wstała z huśtawki, a wszystko wyparowało. Jej rodzice zniknęli. Stali się ciemnymi zmorami, duchami... Wystraszyła się i krzyknęła. Gonili ją, a ona zabłądziła. Była w ciemnym lesie, który był nawiedzony. A ona sama, stała, płakała, krzyczała, krwawiła. Nic nie mogło jej uratować. Pobiegła przed siebie potykając się o korzenie, które jakby wychylały swoje plącza aby ją zatrzymać, uniemożliwić ucieczkę, zranić ją.
Nagle wybiegła na jasną polanę, obróciła się, las za nią przeobraził się w zielony gaj. Poczuła rześki zapach lata, było ciepło, słońce otulały jej bladą skórę. Weszła na środek polany. Była tam ze swoimi znajomymi, widziała samą siebie, która rozkłada namiot, nieudolnie. Śmieje się z Lily ze swojej nieporadności. W końcu pomaga im Michalel, ich przyjaciel, przyszły chłopak Lialianne.
Zmierzcha, a oni rozpalają ognisko. Opowiadają sobie historie o duchach, choć i tak żadne z nich się nie boi, każdy odwraca głowę aby parsknąć śmiechem. Nagle z ogniska wylatuje ciemny, przerażający i śmierdzący dym. Jej przyjaciele uciekli, a ona została. I jej zjawa senna, i ona siedząca przy ognisku. Siedziała na pniu drzewa, z twarzą schowaną w dłoniach, szlochała. Nie wiadomo skąd zaczęła się diabelsko śmiać. Wstała i zamieniła się w proch.
W uszach nadal brzmiał ten przeraźliwy chichot, który będzie ją prześladował jeszcze długi czas. Upadła na podłogę, zdarła kolana. Ziemia zaczęła topnieć, wciągać ją. Robiło się gorąco, tak bardzo duszno. Zaczęła krzyczeć, łapać się wszystkiego, aby przytrzymać się na powierzchni. Prosiła i błagała, szloch aż bolał. Nikt nie słyszał.
Sama, samotna, niekochana, zapomniana, niepotrzebna, brudna, zhańbiona.
Wpadła w dziurę. Widziała naokoło siebie martwe twarze. Widziała zmasakrowane ciała swoich rodziców, nauczycieli, przyjaciół i znajomych. Wszystkich ludzi, których kiedyś znała i widziała. Było pełno krwi, śmierdziało śmiercią. Zwymiotowała. Trzymała się za szyję i pochyliła do przodu. Z ust zaczęła wypluwać odłamki szkła. Czuła ból rozdzierający jej gardło. Oparła się rękoma o podłoże. Coraz bardziej się pokładała, wymioty nie ustawały. Zaczęła kaszleć. Coś ją złapało za podbrzusze, uścisnęło, wyciągnęło z tej otchłani.

~*~


Mężczyzna siedział na fotelu w kącie swojej sypialni. Obserwował dziewczynę śpiącą na swoim łóżku. Uratował ją, wiele o niej wiedział, wiedział o niej wszystko. Nie brałby jej gdyby nie miał warunków. Jego kobiety musiały być samotne, aby nikt ich nie szukał, aby nie chciały od niego uciec, bo po prostu nie miały gdzie i do kogo. Śledził Isabellę Swan od dwóch miesięcy, dowiedział się dlaczego gonią ją ci bandyci. Miał wielką wiedzę na jej temat. Na początku miał wątpliwości. Po śmierci jej matki dowiedział się, iż Charlie chce zabrać Bellę do siebie, do Volterry, bo tam teraz mieszka. Z żoną i synem. Pragnął zabrać do siebie Bellę już jechał po nią do Ameryki, ale... Dostał list z wiadomością o śmierci Isabelli. Zrezygnował, nie był na tyle silny aby pójść na pogrzeb byłej żony i ukochanej córki.
Wiadomo, że to sprawka Jamesa Moore'a. To on sfałszował list o śmierci Belli i wysłał go do Włoch, do Charliego. A ten uwierzył. Isabella szczerze nienawidzi swojego ojca, bo myśli, że on ma ją gdzieś. Tak na prawdę Charlie cierpiał po jej 'stracie'. Mężczyzna oszukał wszystkich, zamydlił im oczy, zataił fakty, sprawił, że kłamstwo stało się prawdą.
 Bacznie przyglądał się swojej nowej zdobyczy, jego nowa zabawka, młoda marionetka, która potrzebuje tylko troszkę naprawy, podreperuje ją - bez obaw. Da jej jeść, umyć się, wyspać, wyleczy jej rany, porządnie ubierze. Będzie śliczna, moja nowa kukiełka, będzie piękna. Będzie najlepsza, to moje najlepsze polowanie. Moja, moja, więcej jej, moja.
Wstał i podszedł do dziewczyny, która rzucała się na łóżku, kucnął koło niej, zaczął pieszczotliwie głaskać ją po policzku, pocałował jej wyschnięte wargi delikatnie. Piękność krzyknęła, spod jej powiek wyłoniły się lśniące łzy. Ten widok go zabolał. Nie lubił patrzeć jak jego kobiety cierpią, jego kobiety nie mają prawa cierpieć, nie przy nim.
Jego, jego, jego, jego, jego.
Zaczął składać pocałunki na jej twarzy, szyi, ustach, włosach. Głaskał ją i przytulał do siebie. A ona...
Otworzyła oczy...

~*~

Wypłynęła, udało jej się wynurzyć spod tej tafli wody, czuła jak tlen napełnia jej płuca, jak wypluwa wodę, wiedziała, że wraca do życia. Sama nie wiedziała czy to źle, czy dobrze. Znów będzie musiała uciekać i walczyć o przetrwanie. W śnie to wszystko było strasznie, ale nie istniało, to była tylko jej podświadomość. Więc... Z dwojga złego wolała chyba mieć koszmary.
Jednak z tego stanu coś ją wyłowiło, tylko jeszcze nie wiedziała co. Nie wie czy chce wiedzieć. 
Z tego stanu otępienia wyzwolił ją czyjś dotyk, który był przyjemny, a jednocześnie bolesny, sprawiający, że jej ciało drgało ze strachu. Mimo to dostrzegała różnicę. Wcześniej dotykano ją natarczywie, mocno, agresywnie i brutalnie. Teraz to wydawało się być subtelne, pieszczotliwe, delikatnie i miłe. Nie wiedziała kto jest sprawcą tych uczuć kłębiących się w niej. Nie otwierała oczu, bała się. Zawsze budziła się na twardej posadzce, wilgotniej i zimnej, cuchnącej. Towarzyszyły jej wtedy robale i pająki. Tymczasem jej ciało zatapiało się w pachnącej i miękkiej tkaninie, która otaczała ją ciepłem. Przez chwilę wydawało jej się, że może te wszystkie złe wspomnienia to ułuda jej wyobraźni, a ona jest u siebie i nadal ma piętnaście lat. Ale to wrażenie jak szybko się pojawiło... Jeszcze szybciej zniknęło, choć próbowała je łapać, nie udało się, trudno, przyzwyczaiła się do porażek.
Co się stało? Gdzie ja jestem? Tyle pytań, jak zwykle bez odpowiedzi. Poczuła czyjeś usta na swoich własnych.
Otworzyła oczy...
Przystojna twarz mężczyzny przed nią zbiła ją z tropu. On nie był od nich. To ktoś całkowicie inny. Czy to możliwe aby matka zaciągnęła długi u jeszcze jednego człowieka? Ile osób jeszcze będzie chciało mnie złapać lub zabić?
Z niemym krzykiem szarpnęła się aby wydostać się z uścisku mężczyzny. Ale on był silny, a ona osłabiona. Jej ruch sprawił tylko jeszcze większy ból jej ciału. Jęknęła i zacisnęła powieki. Obcy pogłaskał ją po policzku. Zadrżała i zacisnęła powieki, kolejne łzy pojawiły się na jej policzkach. Tak bardzo nie chciała płakać, nie chciała okazywać jaka jest słaba. Ale jednak była.
-Cichutko... - szepnął łagodnie i przygryzł płatek jej ucha. Czuła strach, to on paraliżował jej ciało. Już nie raz słyszała to słowo, a potem była krzywdzona. Skuliła się na łóżku.
-Nie zrobię ci krzywdy... - zapewnił ją głos nieznanego mężczyzny - Jestem James... Będziesz u mnie bezpieczna, już nikt ciebie nie skrzywdzi, Isabello. 

~*~

Krzyknął, był w małym pokoiku. Siedział na twardym łóżku, wstał i walnął pięścią w ścianę. Już od tak długiego czasu nie brał narkotyków i nie pił. To go niszczyło, on już był zniszczony. Ale musiał być silny, musiał walczyć... Miał zostać ojcem. Nie pozwolił Kate zabić ich dziecka. Za dużo morderstw jak dla jednego, małego i bezsilnego chłopca. Wychowa je, postara się otoczyć potrzebną miłością, nauczy się je kochać, wyjdzie z uzależnień. Dla niego. Jego dziewczyna, teraz już była, od razu uprzedziła, że nie będzie z nim jeśli on chce tego dziecka. Rzucił ją bez zastanowienia, przecież on nigdy nic do niej nie czuł. Jego telefon na stoliku za wibrował. Podszedł i odebrał, czekał, nigdy nie odzywał się pierwszy.
-Masz córkę...


____________________________________________

WITAM

No cześć, moi drodzy! Wiem, wiem... Troszeczkę nawaliłam, nie? Bo rozdział dodaję z opóźnieniem. W dodatku wydaje mi się, że notka za dobrej jakości nie jest... No, ale jednak wstawiłam ten rozdział, może nie jest tak badziewny za jaki go uważam? Okey, opinię po prostu zostawiam Wam, tak będzie najłatwiej :)
U mnie jest w miarę, tak średnio na jeża. Ciągle pada, smutno mi z tego powodu. No, ale dobra, jakoś wytrzymać trzeba, nie? 

NIE WIEM CO, ALE COŚ

No ludziska, ale jakoś takoś smętnie, nie? Kurczę, nie wiem co napisać, no! Normalnie depracha, idę po jakieś proszki, może oranżada w proszku? Taka jest dobra, kiedyś ją codziennie zakupywałam... I jadłam proszek, tak fajnie bąbelkował w ustach, haha! No i jak to na porządku być powinno, dziękuję wszystkim za komentarze, co prawda ostatnio było ich mniej, ale co tam! Były świetne :)

NA POŻEGNANIE

Okey, kochani wy moje, mordeczki ukochane, pyszczki słodkie. Haha, już mi odwala, jem chupa chupsa :) Truskawkowy, dobry jest, wiecie? Czekam na komcie, bo one bardzo mi pomagają. Do widzenia, miłości moje! 

Pozdrawiam, Wampirek. 

Okej, jeszcze jedna sprawa. Jak wiecie love-is-magic dobiegł końca, ale ja założyłam z Miśką nowego bloga, zapraszamy na naszą zajebistą historię!
Oraz ja zapraszam na bloga Miśki, równie wspaniałego:


*Adam Mickiewicz "Nad wodą wielką i czystą"
Mrs. Punk